Ekspertka UŁ: Wizja rozwoju regionu powinna się narodzić w głowach mieszkańców

Prof. Małgorzata Burchard-Dziubińska
Prof. Małgorzata Burchard-Dziubińska
– To nie jest dobre, jeśli pomysły przynosi się w tzw. teczkach. Znacznie lepiej, jeśli realizuje się projekty, które wyrastają z oddolnych inicjatyw albo przynajmniej są w sposób świadomy wybrane i wsparte – mówi o przyszłości regionu bełchatowskiego prof. Małgorzata Burchard-Dziubińska z Uniwersytetu Łódzkiego, która specjalizuje się w ekonomii środowiska i eksploatacji zasobów naturalnych.

Mamy kompleks w Bełchatowie i wielką monokulturę w postaci kopalni i elektrowni. Czy w takim przypadku można mówić o zrównoważonym rozwoju?

Prof. Małgorzata Burchard-Dziubińska: Zrównoważony rozwój zakłada, że system społeczno-ekonomiczny funkcjonuje w harmonii ze środowiskiem przyrodniczym. A rozwój ma być trwały. W przypadku kiedy rozwój bazuje na eksploatacji zasobów kopalin, oczywiście nie może być trwały – wydobycie każdej kopaliny w którymś momencie musi się zakończyć.

Jak w takim razie ta idea mogła by wyglądać w praktyce, gdyby postawiono na coś innego?

Trudno rekomendować coś jednoznacznie. Uważam, że wizja rozwoju regionu powinna narodzić się w głowach jego mieszkańców. Powinna powstać wspólnota miejsca, wspólnota interesów. I tylko wtedy ludzie będą się identyfikować z tym, co robią, będą chcieli zostać w  tym regionie i będą mieli powody, aby projektować rozwój swoich biznesów, ścieżek kariery, w taki sposób, który pozwoli im w tym miejscu zostać i być szczęśliwym.

Zrównoważony rozwój na pewno zakłada odejście od paliw kopalnych. To się wydarzyło na świecie, a wyraźne przyśpieszenie obserwujemy po roku 2015 i podpisaniu Porozumienia Paryskiego. Wówczas na świecie dało się zaobserwować trwający do dziś proces dezinwestycji sektora węglowego. Dezinwestycje polegają nie tylko na tym, że odchodzi się od wydobycia i spalania paliw kopalnych, ale także na tym, że na czarnej liście znajdują się przedsiębiorstwa, które produkują na potrzeby sektora węglowego, które transportują węgiel, produkują urządzenia do transportu i wydobycia itp. Widoczne jest to także na rynkach finansowych. Na świecie coraz trudniej jest zdobyć pieniądze na finansowanie inwestycji w sektorach związanych z węglem, coraz trudniej jest ubezpieczyć takie obiekty. Natomiast widzimy wyraźny wzrost zainteresowania np. zielonymi obligacjami. Być może to jest też jakiś pomysł. Jeżeli Bełchatów i cały region mają się zazielenić, pójść w kierunku bardziej zrównoważonego i ekologicznego funkcjonowania i poszukując pieniędzy na zrealizowanie tych celów, może warto pomyśleć o zielonych obligacjach.

Wspomniała pani, że idee powinny wychodzić od mieszkańców. Jak w takim razie zaangażować lokalną społeczność i pokazać, że warto? Bo jak na razie jest to postrzegane bardziej jako ryzyko, a nie nadzieja.

Oczywiście, bo ta zmiana, ta transformacja – nawet jeśli nazwiemy ją sprawiedliwą – będzie miała swoich wygranych i przegranych. Te osoby, które dzisiaj pełnią jakieś funkcje, zarabiają godziwe pieniądze pracując w kompleksie, czują, że tracą grunt pod nogami i to należy zrozumieć i uszanować. Ale jednocześnie mają przykłady innych miejsc, także zagranicą, wiadomo, że takie sytuacje można rozwiązywać czy nie dopuścić do eskalacji konfliktu. Bo on się tli i co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości.

Ale zawsze można mówić o kosztach transakcyjnych tych zmian. I te koszty obejmują także rekompensatę utraconych korzyści, który były oczekiwane przez osoby, które dzisiaj uczestniczą w funkcjonowaniu tego kompleksu.

Wydaje mi się, że pewnym problemem w Bełchatowie jest brak miejsca spotkań, agory, na której będzie można dyskutować o tym, co nas czeka. Bo to, że węgiel się skończy, że trzeba będzie odejść od jego energetycznego spalania, to już wiemy. Ale może trzeba tym ludziom pomóc zacząć rozmawiać o tej przyszłości. Być może to ekstrawagancki pomysł, ale wiem, że on się sprawdził w niektórych miejscach na świecie. Takim forum do dyskusji mogą być publiczne ogrody. Trzeba wyznaczyć miejsce wśród osiedli, blokowisk, gdzie ludzie będą mogli zająć się uprawą roślin dla własnej frajdy, ale również po to, żeby móc porozmawiać i siłą rzeczy zacząć dialog.

Jak mając to wszystko na uwadze ocenia pani projekt Terytorialnego Planu Sprawiedliwej Transformacji? Uwzględnia on te elementy w wystarczający sposób?

Nie chciałabym recenzować tego projektu. On ma podstawową zaletę, że powstał. To mieszkańcy muszą ocenić, czy to, co zostało tam zapisane, odpowiada ich aspiracjom czy wizjom, czy też nie. Z mojego punktu widzenia ten projekt ma jedną wadę: prace nad nim zaczęły się co najmniej pięć lat za późno. Ale tego nie jesteśmy już w stanie zmienić. Teraz ważne jest to, że ten projekt jest. Wydaje mi się, że po prostu trzeba zwiększyć zainteresowanie ludzi, których ten projekt dotyczy, jego oceną i zobaczyć, co z tego wyniknie. To nie jest dobre, jeśli pomysły przynosi się w tzw. teczkach. Znacznie lepiej, jeśli realizuje się projekty, które wyrastają z oddolnych inicjatyw albo przynajmniej są w sposób świadomy wybrane i wsparte wiarą, że to jest właśnie ta droga, która nam wszystkim najlepiej pasuje.